24 maja 2020

Kroniki siedmiu kondygnacji (14)

ROZDZIAŁ 14
ŚMIERĆ NASZYM WROGOM



       Przestrzeń zapełniona pojedynczymi drzewami miała swój urok. Przyciągała wzrok, zmuszała do refleksji. Istniała, choć wydawało się to z początku zupełnie niepotrzebne. Wysokie do kolan, wysuszone trawy, falowały dzięki gorącemu powietrzu. Krajobraz choć na pierwszy rzut oka nie mający w sobie życia, był ważny dla zasiedlających go organizmów. Dzięki niemu przed słońcem mogły ukryć się stada gryzoni, których popularność w tych stronach z pewnością przewyższyła ich faktyczną ilość. Szkodników tych było dość sporo w Krainie Ognia. I to nie tylko w postaci szczurów... Życie i śmierć, dobro i zło... wszystko to istniało i znajdowało się na świecie z jakiegoś powodu.
    Odgłos uderzających o ziemię kopyt oderwał mnie od przemyśleń, w których sam się pogrążyłem. Od rana nie mogłem skupić się na niczym pożytecznym. Moje myśli ganiały w tę i z powrotem, nie szukając ani chwili wytchnienia. Czy to znak, że ten dzień będzie moim ostatnim? Potrząsnąłem głową, patrząc na plecy, jadącego przede mną na koniu chłopaka. Samuel... Wciąż nie mogłem uwierzyć, że był tutaj. Nie powinien tego robić. Swoją postawą sprawił, że martwiłem się o powodzenie misji jeszcze bardziej. Co jeśli nie podołam? Co jeśli Książę Floressy zginie?
    Czując nagłe ukłucie w sercu, uderzyłem się mentalnie w głowę. Nic takiego nie zajdzie. Wszystko zakończy się pomyślnie!, próbowałem przekonać sam siebie. Co mogło pójść nie tak? Właściwie dość dużo rzeczy. Floressa miała sporą przewagę liczebną. Moim największym zmartwieniem był fakt, że zginę, nim zdążę wykorzystać swój dar w walce. Nie zniósłbym takiej porażki i tak prostej śmierci. Zresztą... ona nigdy nie jest skomplikowana.
    - W porządku? - usłyszałem głos Samuela, którego właściciel zrównał się właśnie z moim koniem.
    - Tak... - odpowiedziałem bez przekonania. Nic nie było w porządku. Chłopaka nie powinno tutaj być. Jeśli zginie... Potrząsnąłem głową. Nie, nie mogłem tak myśleć.
    Dobiegało południe. Wojna wisiała w powietrzu. Jeszcze góra godzina i dotrzemy do obozowiska ignijskiej armii. Co wtedy? Od razu zaczniemy walczyć? A jeśli poprzednie wojsko już dawno przegrało potyczkę? Czy szliśmy na pewną śmierć? Odetchnąłem głęboko. Zdawałem sobie sprawę, że z każdym przejechanym metrem coraz bardziej panikuję.
    - Hej... - blondyn chwycił mnie pod brodę, po czym skierował ją tak, bym mógł na niego spojrzeć - Domyślam się, że po twojej głowie krążą najczarniejsze scenariusze... Nie daj im się książę.
    Usłyszawszy słowa chłopaka, uśmiechnąłem się lekko. Miał rację. To nie był czas na wątpliwości...
    - Nie będę się obawiał, póki będziesz niedaleko mnie - powiedziałem, chwyciwszy rękę chłopaka i całując jej opuszki. Nie mogłem się bać. Powinienem odważnie pokazać, że śmierć za własne królestwo to największy zaszczyt, jaki kiedykolwiek mógł dotknąć króla. Mój ojciec… on go dostąpił. Teraz moja kolej.
    Po paru godzinach jazdy areszcie dotarliśmy do celu. Przejeżdżając przez drewnianą bramę, przy której umieszczono co najmniej tuzin łuczników, poczułem przebiegający po moich plecach dreszcz. To naprawdę się działo! Dookoła mnie stały wtopione w drzewa, prowizoryczne namioty. Pomiędzy nimi znajdowała się wydeptana ścieżka, przecinana co jakiś czas przez buchające ogniem kopce. Żołnierzy było wielu. Większość nich posiadała liczne opatrunki. Nasza obrona musiała się sypać od kilku dni z tak wymęczoną przez walkę armią. Na twarzach ludzi widniały grymasy bólu. Ich zmęczone i pogodzone z przegraną oczy… Nie chcieli tu być. Najwyraźniej straciły wszelką nadzieję, że kiedykolwiek wrócą do domu. Kiedy dotarliśmy do centralnego namiotu, głównodowodzący przywitał nas lekkim uśmiechem.
    - Jesteś naszą jedyną nadzieją, Panie - zwrócił się do mnie, zapraszając nas, byśmy rozgościli się w jego namiocie - Przyznaję, że na początku nie wierzyłem w twoje umiejętności, Panie… - rzekł mężczyzna, nie spuszczając równocześnie wzroku z Samuela - Kiedy jednak otrzymałem list od samego Króla... Jestem zbyt zniecierpliwiony tym, jak dzięki twym zdolnościom zyskamy znaczącą przewagę. Na razie wynegocjowaliśmy zawieszenie broni. Będzie ono trwało do ranka, a później... możemy tylko się modlić by przetrwać. Tak naprawdę Floressa ma znaczącą przewagę liczebną, szansa na powodzenie jest niska - powiedział otwarcie, patrząc w dal. Dowódca był stary i najwyraźniej pogodzony z możliwą utratą życia - Cóż, może wydarzy się jakiś cud? W końcu nie spodziewałem się również obecności Księcia Floressy - starzec zaśmiał się cicho. Coś w jego zachowaniu, sprawiło, że nie wydawał się być aż tak zaskoczony jak mówił.
    Zmarszczyłem brwi, obserwując go uważnie. Za każdym razem, gdy nawiązałem z nim kontakt wzrokowy, robił wszystko, by nie trwał on zbyt długo. Czy to ze względu na dzielący nas statut? Może jestem zbyt przewrażliwiony…, pomyślałem. Ostatnio w moich oczach, są dla mnie wrogami.
    - Proszę, odpocznijcie. Czeka nas ciężki poranek - powiedział dowódca, po czym wyszedł z namiotu, zostawiając nas w ciszy. Nasze chwilowe lokum nie należało do zbyt wykwintnych. Znajdował się tu drewniany stół z dwoma krzesłami oraz bardzo niskie łóżko, którego praktycznie równało się z ziemią. Dość spory czerwony dywan, położony na piaskową ziemię, znacząco polepszał komfort tego miejsca. Jak długo trwała już walka o te ziemie?
    - W porządku? - zapytał mnie blondyn, kiedy usiadłem na jednym z krzeseł, by odpocząć po wielogodzinnej podróży. Nie doczekawszy się odpowiedzi, podszedł bliżej, po czym uklęknął przede mną. Ściągając z moich dłoni rękawiczki, uważnie szukał jakichkolwiek oznak niezadowolenia, rysującego się na mojej twarzy. Kiedy nie znalazł nic takiego, zaczął kciukami głaskać moją delikatną, jasną skórę.
    Wpatrując się w jego piękne oczy, zapragnąłem nagle uciec z tego miejsca. Nie powinno go tu być.
    - Mam złe przeczucie - powiedziałem, wpatrując się w złote włosy chłopaka. W istocie tak było. Od kiedy tylko przekroczyliśmy granicę obozowiska, czułem duszności. Oczywiście mogły być one powodem ciepłego klimatu, jednak... wydawało mi się to mało prawdopodobne.
    - Aleks… będzie dobrze - pocieszył mnie, kładąc swoją głowę na moich kolanach.
    - Ostatnio, kiedy miałem podobne przeczucie, mój ojciec zginął na szubienicy - wyszeptałem. Sami zamarł na chwilę, po czym po paru sekundach na powrót zaczął bawić się moimi palcami.
    - Dopilnuję, że nic ci się nie stanie - obiecał, wpatrując się we mnie. Szukając jakichkolwiek oznak strachu w jego oczach, zadrżałem. Wyglądał jakby był przygotowany na śmierć. Pogodzony… że może się dla mnie poświęcić.
    Poczułem, jak moje oczy zaczynają piec. Nie mogłem dłużej tego znieść. Nie powinienem… śmierć nie płacze. Jest bezwzględna, nie ma wyrzutów sumienia!
    - Aleks... - wyszeptał chłopak, dotykając dłonią, spadających z moich oczu kropel.
   - Zzz..za chw… chwilę się opanuję… Przepraszam - wyszeptałem, zaciągając się powietrzem i kuląc na drewnianym krześle. Tak skoncentrowałem się na gromadzącej się w moim wnętrzu ciemności, że nie zauważyłem nawet, kiedy silne dłonie Księcia Floressy oplotły się wokół mojego wątłego ciała i przyciągnęły je do siebie. Spragniony ciepła, przytuliłem go mocno, wykonując drżące oddechy. Nie mogłem go stracić.
    Dopiero po chwili wegetowania w ramionach Samuela, dotarły do mnie krzyki docierające z zewnątrz. Po wymienieniu niespokojnych spojrzeń z obejmującym mnie chłopakiem, oboje szybko wstaliśmy, po czym wybiegliśmy z namiotu.
    - Co się dzieje? - zapytał Sami, jednego z przebiegających żołnierzy.
    - Złamali obietnicę zawieszenia broni! - krzyknął, zapinając szybko swoją skórzaną zbroję - Floressa nadciąga!
    Powiedziawszy to, zaczął biec w stronę gromadzącej się armii.
    - A więc to już… - wyszeptałem, oddychając głęboko. Pomimo wcześniejszej sytuacji, czułem względny spokój. Nim zdążyłem pomyśleć, przyciągnąłem do siebie stojącego obok mnie Samuela, by pocałować go przeciągle. Nie zwracaliśmy uwagi na otoczenie czy polityczne aspekty. Może i był to błąd, jednak oboje tego potrzebowaliśmy. Żądaliśmy obietnicy, że jeszcze kiedyś się spotkamy, a przelotna pieszczota z pewnością nią była.
    - Pójdę się przygotować - powiedziałem, kierując się do wnętrza namiotu - Sami… bądź ostrożny - powiedziałem, mierząc ukochanego wzrokiem.
    - Będę - obiecał, po czym sam pobiegł w poszukiwaniu zbroi i broni.
    Znajdując się sam w namiocie, zadrżałem. Namiętny pocałunek minął zbyt szybko. Zacząłem ściągać z siebie ubrania, by przywdziać na nagie ciało krótkie, czarne spodnie i skórzaną zbroję. Czułem się bardzo odkryty. Strój ten był jednak koniecznością. Zapewne prezentowałem się niedorzecznie... może to choć minimalnie zdezorientuje wroga.
    Będąc już przygotowanym, wybiegłem z namiotu, z mieczem w dłoni. Widząc moje niecodzienny ubranie, żołnierze z początku, przyglądali się mi z zaskoczeniem. Kiedy jednak, zaczęli między sobą szeptać, szybko odsunęli się ode mnie.
    - ...walczymy za nasz kraj, by nie został przejęty przez tyrana! - usłyszałem fragment, głoszonej przez dowódcę mowy - Nasze poczynania będą proste! Ochraniajcie Księcia przed strzałami i niespodziewanymi ciosami! Pozwólcie mu zbliżyć się do przeciwnika! On zajmie się resztą - powiedział, po czym wsiadł na swojego wierzchowca - Za mną! Za Ignis! Za ogień! - wykrzyczał, po czym razem ze wzburzonym tłumem, ruszył w stronę pola bitwy.
    Dotarcie na miejsce nie trwało zbyt długo. Oglądając się cały czas za Samuelem, nie byłem w stanie skupić się na czekającym mnie zadaniu. On zajmie się resztą… Co jeśli nie będę w stanie tego zrobić? Odetchnąłem głęboko. Odwagi!
    W walce uczestniczyli wszyscy, nawet najbardziej ranni. I tak zginęliby zaraz po wygranej Floressy. Kraina Kwiatów nie uznawała półśrodków. Ja też nie mogłem się wahać. Nawet jeśli nie mogłem go odnaleźć... Musiałem wierzyć, że sobie poradzi i będzie ostrożny.
    Bitwa zaczęła się niespodziewanie. Będąc na tyłach armii, nie byłem w stanie dostrzec momentu jej rozpoczęcia. Szybko przestałem myśleć o Samuelu, widząc przed sobą potoki krwi i zanurzonych w nich wojowników. Oddali życie za sprawę. Król dla którego walczyli… czy on był świadomy tego jak wielkim heroizmem musieli się wykazać? Ścierając się mieczami z przeciwnikami, widzieli swoją przewagę… by nagle zostać trafionymi przez strzały łuczników. Nadzieja, towarzysząca im była niszczona. Ścierana na proch. Przeciwnicy byli wszędzie. Nie mogliśmy z nimi wygrać. Mimo to walczyliśmy. Za sprawę.  Za idee. Za swoje rodziny.
    Zacisnąłem pięści, czując ból, wywołany nacięciem mojego ramienia przez  przypadkowy miecz przeciwnika. Musiałem ocalić tych ludzi. Uratować przed pustką, jaką gwarantowała im śmierć.
    Dobiegające zewsząd odgłosy ścierających się mieczy, wrzaski bólu… Kiedy oprzytomniałem, szybko zacząłem biegać, pomiędzy startymi w morderczych uściskach parach, dotykając wszystkich przeciwników będących w zasięgu ręki. Z każdym dotykiem, czułem jak uchodziło z nich życie.
    Śmierć miała parę etapów. Zawsze uprzedzała ją nadzieja. Wraz z jej gaśnięciem pojawiało się zaskoczenie, zjadane przez pustkę. Choć jej nie było, stawała się bardzo żarłoczna, kiedy gromadziły się wokół niej tak silne emocje. Kiedy pozostawała sama… ciała upadały. Jedno po drugim, w zawrotnym tempie. Pragnąłem pamiętać, tych, którzy zginęli z mojej ręki… Nie byłem w stanie tego zrobić. Zbyt wielu leżało na ziemi, w zbyt krótkim przeciągu czasu upadali…
    Widząc, że odzyskujemy przewagę, wojownicy Ignis z nową energią, zaczęli atakować nieprzyjaciół. Wciąż nasze szanse były nikłe… Nadzieja dodawała im sił, by po chwili oddać ich w ręce śmierci.
    Nagle dostrzegłem go. Przebijał mieczem stojącego naprzeciw niego wojownika. Szybko zacząłem biec w jego kierunku, zabierając po drodze jak najwięcej wrogów. Nie oni zawinili, tylko ich władca. Ja tylko odcinałem im sznurki… Marionetki upadały na ziemię. Nareszcie były wolne… tylko jakim kosztem?
    - Sami! - krzyknąłem, będą paręnaście metrów od księcia. Gdybym wiedział, jak wielkim było to błędem… Chłopak odwrócił się do mnie. Sekunda nieuwagi… Jego ciało przeszyła strzała. Upadł. Ja… nie myślałem logicznie. Wrzeszczałem. Czułem ogarniający mnie ból, żal… pustka. Co ja zrobiłem!
    Sztylety cierpienia przeszyły moje serce, płuca. Nie mogłem oddychać. Czułem jak wokół mnie życie zamiera. Ludzie nie poruszali się. Wszystko stanęło w miejscu. Były tylko skały, morze krwi między nimi, zachodzące słońce. Rozejrzałem się dookoła. Wojownicy obu armii leżeli na ziemi. Martwi. Razem z nimi umarła sucha trawa, gryzonie, drzewa, ptaki...
    W jednej chwili wokół mnie panowała cisza. Aura śmierci rozciągała się na całym polu walki. Ciężka, majestatyczna... okryta czarnym płaszczem, dusiła ludzkie serca. A one zamierały. I to z powodu jednego człowieka...  Samuel de Germanii leżał w kałuży krwi. Szybko znalazłem się przy nim, klęcząc u jego boku. Czując… płynące pode mną ciepło, zadrżałem przerażony.
    - Boże... - wyszeptałem, maczając swe mordercze dłonie we krwi, wypływającej z jego rany. Strzała musiała przebić tętnice. - To przeze mnie… - powiedziałem głucho. Moje serce drżało, zacząłem łkać. Nie zasługiwałem na niego.
    Wciąż pokrytymi od krwi palcami, zacząłem przeczesywać jego jasne włosy. Anioł zbrukany tak wielkim grzechem - tylko o tym mogłem myśleć. Nie wyobrażałem nawet sobie, jak ciężką karę powinienem ponieść za morderstwo kogoś tak niewinnego i prawego. Śmierć byłaby zbyt prosta. Powinno rozszarpać się mnie na kawałki, oderwać każdą część mojego ciała, przypalić mi skórę rozżarzonymi węglami, by na końcu nakłuć mnie na pal.
    Płakałem. Mój szloch odbijał się od skał i wracał do mnie. Czerń zalała moje serce.
    - Aleks… - usłyszałem słaby szept, dobiegający z ust umierającego chłopaka. Szybko uniosłem lekko jego głowę do góry i położyłem ją na swoich kolanach. Głaskałem jego głosy, a z moich oczu płynęły potoki łez. Wdychałem powietrze, tylko po to by z taką samą prędkością, wypuścić je z płuc.
    - Ciii… nic nie mów - jęknąłem, uśmiechając się smutno.
    - Wyjmij ją, proszę - wyszeptał, chwytając za strzałę wystającą z jego piersi.
    - Wykrwawisz się... - odpowiedziałem równie cicho - Proszę… przepraszam, to przeze mnie. Boże Sami… nie zostawiaj mnie - jęknąłem żałośnie, kuląc się przy nim.
    - Wiesz, że nigdy cię nie zostawię - usłyszałem, a jego dłoń musnęła lekko mój policzek - Obiecałem. Pamiętasz? Wyjmij ją… nie stanie się nic złego. Czuję to - powiedział, chwytając moją czerwoną ręką i kładąc ją na swojej piersi - Aleks, proszę, zrób to.
    Wstrzymałem oddech, wpatrując się w jego piękne oczy. Wahałem się tylko przez sekundę. Nic nie mówiąc, ułamałem grot strzały, wyłaniający się zza pleców chłopaka, po czym wyciągnąłem z jego ciała śmiercionośny kawałek drewna. Chłopak jęczał przy tym cicho, lecz cały czas trzymał mnie za rękę ściskającą broń, mającą go zabić. Krew… była wszędzie. Na początku płynęła bardzo szybko, jednak po chwili… jej strumyk znacząco spowolnił.
    - Sami… - szepnąłem, pochylając się nad nim i całując jego usta. Ku mojemu zdziwieniu chłopak odwzajemnił pieszczotę.
    - Zabierz nas stąd. Oni mogą wrócić - wyszeptał drżącym głosem.
    Skinąłem głową, po czym pomogłem mu wstać. Widząc, że Książę Floressy oddycha, zacząłem wierzyć, że przeżyje. Zacząłem w to wątpić, podczas naszej wędrówki przez morze trupów. Chłopak słabnął z każdym krokiem, a ja nie mogłem go utrzymać. Czując chorobliwą rozpacz, że nie jestem w stanie go uratować, zatrzymałem się nagle, by po chwili paść na kolana, rozchlapując wokół siebie czerwoną ciecz. Ciężar podtrzymywanego przeze mnie do tej pory ciała uderzył o moje plecy.
    - Aleksandrze... nie mamy czasu - szept chłopaka połaskotał mnie w ucho.
    - Przepraszam - powiedziałem, a z moich oczu spadały łzy - Ja nie jestem w stanie. Znowu to zrobiłem. Potrafię tylko zabijać - mówiłem, sam nakręcając się coraz bardziej. Uniosłem błyszczące czerwienią dłonie do góry. Znowu się to działo.
    Nagle przypomniał mi się sen o matce i śmierci wszystkiego w koło. Mogłem to przewidzieć.
    - Wierzę w ciebie Aleksandrze de Fracoisus - powiedział Samuel, obejmując moją szyję - Proszę, nie wytrzymam zbyt długo.
    - Nie pozwolę ci umrzeć - wyszeptałem, wstając nagle, by zacząć nieść chłopaka o wiele cięższego ode mnie na plecach. Musiałem... nie mogłem się zatrzymać. Nie teraz. Później będę rozpaczał nad tymi ludźmi. Teraz liczył się tylko Książę Floressy. Człowiek, który powierzył mi swoje życie i serce.


***


    Szczur przemykał pomiędzy źdźbłami trawy, walcząc z całych sił o życie. Nie miał szans na przetrwanie, mimo to cały czas biegł. Szybko uniosłem rozstawioną na ziemi sieć, by wraz z nią porwać kremowe futerko uciekiniera. Był dość spory. Przynajmniej oboje się najemy..., przemknęło mi przez głowę, chwytając szczura. Czując jak małe serce zatrzymuje się, a jego posiadacz bezwładnieje, ruszyłem w stronę jaskini, która od kilku dni była schronieniem Księcia Floressy. Samuel wciąż nie mógł swobodnie poruszać się bez zmęczenia, lecz przynajmniej żył. Od kiedy ukryliśmy się po walce chłopak długo spał. Czuwałem przy nim całą dobę, odchodząc od niego tylko po wodę, którą mogłem oczyścić jego ranę. Wraz z upływającym czasem przestałem mieć nadzieję.... Ku mojemu zdziwieniu obudził się on pod koniec dnia, a sama rana... goiła się bardzo szybko. Zaniepokoiłoby mnie to, gdyby nie radość. Samuel żył. Nic innego nie mogło zaprzątać mojej głowy w tamtym momencie.
    - Siadaj, niedługo podam jakąś kolację - powiedziałem, wchodząc do jaskini wraz z stertą gałęzi, suchą trawą oraz upolowanym szczurem. Z mroku jaskini dwoje jasnych oczu uśmiechnęło się do mnie. Rozpaliłem ogień, po czym rozstawiłem nad nim konstrukcję z patyków, na której leżał nabity szczur.
    - Mmm... Szczury stają się moim nowym przysmakiem - zamruczał wyciągając w moją stronę swoje ręce.
    - Ciesz się, że tutejsze żmije są trujące - mruknąłem, podchodząc do chłopaka, by wtulić się w jego zmarznięte ramiona. Był to kolejny problem. Czegokolwiek bym nie zrobił, blondynowi wciąż doskwierał chłód. Nawet leżąc przy ogniu, czy w moich ramionach pod czarną peleryną, którą po drodze zabrałem jednemu z martwych ciał... Książę pozostawał lodowaty.
    - Gdybyś je przyrządził z pewnością również byłyby smaczne - zapewnił mnie chłopak, śmiejąc się słabo. Nie wydobrzał do końca. Z rany wciąż sączyło się osocze. Miałem nadzieję, że nie wdało się zakażenie... w tych warunkach, bez medyka... mógł umrzeć.
    - Lizus - powiedziałem, unosząc kącik ust. Smak szczurzego mięsa nie był ani trochę przyjemny. A jego gumowa konsystencja... w ogóle nie nadawała się do jedzenia. Musieliśmy jednak coś jeść, a poza trawą i kamieniami pustynny krajobraz nic nie oferował.
    - Oooo, czyżby ktoś przed chwilą się prawie uśmiechnął? - zapytał Sami, szczerze się ciesząc. Ostatnio ciągle zarzucał mi brak radości. Można powiedzieć, że była to narzucona przez samego siebie pokuta. Ciągle miałem w pamięci leżące na ziemi tysiące ludzi. Nie mogłem spać. W nocy nawiedzały mnie koszmary. Często budziłem się z bijącym sercem i urywanym oddechem. Gdyby nie Samuel...
    - Wydawało ci się - powiedziałem tylko, ukrywając twarz pod zarzuconą na niego czarną peleryną.
    - Jak dobrze, że pojechałem za tobą na tę wojnę. Gdyby nie to, po powrocie pewnie bym cię nie rozpoznał - westchnął blondyn, głaszcząc moje plecy.
    - Mogłeś w ogóle nie przyjeżdżać. Wtedy nie byłbyś ledwo żywy - mruknąłem pod nosem.
    - Też byś tak postąpił, gdybyś dowiedział się, że ktoś kogo kochasz idzie popełnić samobójstwo - stwierdził z urazą.
    - Dowiedział? - zapytałem zdziwiony. Uniosłem głowę, by lepiej przyjrzeć się twarzy chłopaka - Kto ci o tym powiedział?
    - Król wezwał mnie do siebie, zaraz po naszej kłótni na korytarzu... Podobno ktoś nas widział i...
    - Samuelu - usiadłem nagle, z przerażeniem rysującym się na twarzy - Chcesz mi powiedzieć, że Lucian de Fahler poinformował cię, że wyruszam na wojnę?
    - Powiedział, że wie ile dla mnie znaczysz i... -  nagły szok wypełzł na twarzy blondyna - Chciał się nas pozbyć.
   - Nie możemy mu ufać - warknąłem, wstając. Nerwowo chodząc po  jaskini, zacząłem wszystko porządkować w swojej głowie. To wszystko było takie logiczne! Od początku nie chciał, by Samuel został następcą tronu Ignis, mając przy tym pod sobą ziemie Floressy. Całe te zaręczyny, pozwolenie na udział w opracowywaniu strategi, zagwarantowanie bezpieczeństwa... Te pozory. Miał nas w garści od samego początku. Daliśmy się złapać!
    - Aleks, usiądź na chwilę, proszę - usłyszałem słaby głos chłopaka.
    - Co jeśli jest w zmowie z twoim wujem? - zapytałem nagle, z przerażeniem stając w miejscu.
    - Aleksandrze czy ty siebie słyszysz? Dlaczego miałby poświęcać swoich ludzi, by zyskać nasze zaufanie.
    - No nie wiem? Może dlatego, że jeśli ty i ja zginiemy, ta dwójka będzie władała połową powierzchni Krain Siedmiu Kondygnacji!- warknąłem - Już mają pod sobą Lignę, Floressę i Ignis. Dermose to prawie Kraina Kwiatów! Aqueria jest dla nich pewnie tylko formalnością.... - wyliczałem, nerwowo zataczając coraz większe koło.
    - Nawet jeśli to prawda. Nic na razie nie możemy z tym zrobić - próbował mnie uspokoić - Musimy zebrać siły. Odzyskać naszych przyjaciół... mogą być teraz w niebezpieczeństwie.
    - Nie chcę myśleć, co ten tyran mógł zrobić Elizie - wyszeptałem, nagle opadając z sił. Sami spojrzał na mnie smutnym wzrokiem.
    - Gdybym nie był ranny...
   - Nawet nie zaczynaj - ostrzegłem go, po czym ściągnąłem upieczonego szczura znad ognia - Wydobrzejesz i odzyskamy tron, a tymczasem... - podałem chłopakowi kij z gumowym mięsem - Smacznego!
    Blondyn spojrzał najpierw na mnie, a później na zwęglonego gryzonia. Parsknąwszy śmiechem, zaczął dzióbać niezachęcającą kolację. Pragnąłem zaoferować mu więcej, jednak w tej sytuacji...musieliśmy jak najszybciej stąd uciec. To tylko kwestia czasu, aż Lucian dowie się o wyniku tej walki. Jeśli nie znajdą naszych ciał... tyle ludzi będzie w niebezpieczeństwie. Najgorszym w tym wszystkim stanowił fakt, że nie mieliśmy dokąd uciec. Floressa i Ignis były zbyt niebezpieczne. Nie ufałem Dermose. Do Aquerii podróżowalibyśmy z miesiąc...
    - Nie zadręczaj się tak - usłyszałem głos Samiego, a zaraz po nim, poczułem jak patyk z niedojedzonym szczurem ląduje w mojej dłoni - Jedz.
    - Powinieneś wziąć więcej... - narzekałem, żując mięso i starając się przy tym nie myśleć o jego smaku.
    - I vice versa - mruknął, po czym osłabiony, położył głowę na moich kolanach - Uratujemy ich Aleks... Musimy to zrobić.
    - A co jeśli oni wcale nie chcą być uratowani? - zaryzykowałem pytaniem, patrząc chłopakowi prosto w oczy - Floressa nasyci się zdobywając ziemie Ligny, posiadając pakt z Dermose oraz przymierze z Ignis. Nie będzie wojny. Wcale nie musimy władać, by mógł istnieć pokój.
    - Obawiam się, że przy rządach mojego wujka nigdy nie będzie to możliwe - wyszeptał ze smutkiem - On nigdy się nie nasyci. Bez potrzeby podnosi podatki, podbija inne ziemie w obawie przed widmem potyczki, nawet kiedy ono nie istnieje. On sam nie wie co robi... Tak bardzo chciałbym go uratować przed nim samym. Próbowałem zmienić jego sposób rządzenia... przez to wysłał mnie na misję zabicia ciebie. Myślał pewnie, że nie podołam i zginę. Widzisz... chciał mnie usunąć, nim tak naprawdę stałem się dla niego zagrożeniem.
    Nagły huk przerwał naszą rozmowę, a następne po nim wydarzenia okazały się być bardzo dynamiczne. Nim spostrzegłem co się dzieje, siedziałem na podłodze zasłaniany przez Samuela, do którego mierzył mieczem, jak na moje oko, piętnastoletni chłopiec. Nie był wysoki czy specjalnie silny, mimo to przykuwał wzrok. Jego skóra była niemal przezroczysta, a włosy białe jak u starca. Na szczególną uwagę zasługiwały krwisto czerwone oczy, obserwujące nas z powagą. Dziecko nie było samo. Towarzyszyło mu troje postawnych mężczyzn, uzbrojonych po zęby. Nie wiedziałem co się dzieje. Nieznajomi nagle wbiegli do jaskini i chcieli nas schwytać. Nim jeden z nich zdążył mnie dotknąć, Książę Floressy poderwał się z miejsca, by nie dopuścić, do pochwycenia mnie przez oprawców. W głębi serca byłem my za to wdzięczny. Miałem dość morderstw jak na jakiś czas.
    - Czego chcecie? - zapytał blondyn.
    - Złota - zarechotał jeden z mężczyzn, opierając się o ścianę jaskini i przyglądając nam się z radością. Pewnie myślał, że trafił na łatwy łup. W sumie niewiele się mylił. Maszyna do zabijania i ranny książę Floressy z pewnością nie należeli do codziennych znajd złodzieja.
    - Musimy was rozczarować, ale żadnego nie mamy - powiedział Samuel, uważnie obserwując ich ruchy - Proszę, rozstańmy się w pokoju...
    - Dlaczego go tak ukrywasz? - warknął nagle niskim głosem, stojący po prawej stronie niski karzeł, którego z początku nie zauważyłem. Sami również wydał się zaskoczony jego obecnością. Nie dał tego po sobie poznać, pomijając lekkie uniesienie brwi. Książę wyraźnie wahał się przez chwilę. Co miał niby powiedzieć?
    - Osłania was przede mną, żebyście nie skończyli za chwilę leżąc martwi w wykopanym przez was kopcu - uświadomiłem oprawcę, podjudzając go do działania. Jeśli spróbują zrobić krzywdę Samuelowi...
    - Żebyś ty zaraz nie skończył martwy! - wrzasnął pierwszy mężczyzna. Najwyraźniej był liderem grupy, ponieważ reszta bezsprzecznie czekała na jego decyzję co robić dalej.
    - Flinch... - przerwał jego wywód, wpatrujący się w nas chłopiec - To Książę Floressy!
    Słysząc słowa białowłosego, zbladłem. Byliśmy skończeni. Dowódca grupy uniósł tylko jedną z brwi w reakcji na wiadomość, po czym uśmiechnął się szeroko.
    - Panowie! Mamy przed nami żyłę złota! - ogłosił, wydając przy okazji rozkaz pojmania nas




**************************



Hej wszystkim!
Kolejny rozdział wjechał na salony i okazał się dość... drastyczny. Mam nadzieję, że wybaczycie mi za to i zaufacie, że w najbliższym czasie sytuacja chłopców ulegnie poprawie i na reszcie zacznie rozwiewać wątpliwości!
Dziękuję za wszelkie komentarze i reakcję pod rozdziałami, bardzo to motywuje  Jeśli chcecie śledzić opowiadanie na bieżąco, zachęcam również do obserwacji, z pewnością może Wam to pomóc!

Do następnego!
~ Arashi

3 komentarze:

  1. Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. *Otwiera szeroko oczęta* Mmmmm wenaaa! Dziękuję ślicznie! <3

      Usuń
  2. Hejeczka,
    wspaniały rozdział, o nie gdyby Aleksander nie zawołał Samuela ten by nie oberwał... ale mam nadzieję, że się wykaraskają z tej sytuacji...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Zośka

    OdpowiedzUsuń