Rozdział 1
OSTATNIA OFIARA
Trwała
wojna. Od osiemnastu lat nie było ani jednego dnia, w ciągu którego z jej
powodu nie odeszłoby choć jedno niewinne istnienie. Ziemie stały się mniej
żyzne niż zwykle, a mieszkańcy jeszcze bardziej ubodzy. Niektórych nieszczęśników
nie było stać nawet na żywność, której i tak nie było zbyt wiele w pogrążonych
chaosem państwach. Mieszkańcy umierali nie tylko na skutek bratobójczej walki,
ale i niewystarczających zasobów, nieprzygotowanej na taką sytuacje Ligny.
To
państwo skazywało ich na śmierć. Wszyscy o tym wiedzieli. Jedynym faktem, który
pomijano podczas oskarżania władz, był pech, jaki ogarnął królestwo podczas
narodzin ich syna. Miałem być kobietą. Wszyscy na to liczyli. Kiedy jednak
dowiedziano się, że Floresa doczekała się męskiego potomka ich światopogląd
diametralnie uległ zmianie.
Sami
mieszkańcy nie byli na początku źli. Wręcz przeciwnie – pragnęli wojny.
Liczyli, że wygrywanie walk przez ich królestwo zapewni im większe korzyści
majątkowe oraz zapewni stały byt ich potomkom.
-
Jak bardzo się mylono – wyszeptałem, spacerując po jednej z uboższych części
stolicy państwa. Podupadłe budynki, dziurawe drogi oraz puste stragany, na
których za czasów pokoju znajdowały się rozmaite owoce, warzywa, mięso i ryby.
Teraz można było tu spotkać samych włóczęgów nieposiadających chociażby
własnego domu. Nikt z mieszczan czy chłopów nie wiedział, jak wygląda z
początku sławiony (a obecnie przeklinany) książęcy syn. Tego powodu mogłem swobodnie poruszać się po
państwie, bez obawy o zdemaskowanie, czy też możliwy napad na moją osobę.
Ciekawe jak ludzie zareagowaliby na moją obecność? Spróbowaliby mnie najpierw
przebić mieczem, czy spalić na stosie?
-
Dobry panie – wyszeptała mała dziewczynka w obdartej sukience, która nagle pojawiła
się przede mną. Dziecko wyglądało na bardzo przestraszone jakby obawiając się,
że zostanie zrugana za słowa, które za chwilę wypowie – Moje rodzeństwo umiera
z głodu, ja... – zadrżał jej głos, kiedy wycierała łzy napływające do jej oczu
– czy mógłby pan dać mi choć pięć ligin, bym mogła kupić chleb?
Spojrzałem
na dziewczynkę ze smutkiem. Całe miasto było przesycone podobnymi sierotami.
Tylu ludzi zginęło w bitwach, by obronić swój kraj, pozostawiając w ręce
państwa swoje rodziny. które tak bardzo chcieli chronić. To państwo powinno się
nimi opiekować. Nie mieliśmy jednak wystarczających środków, by im pomóc.
Pomimo wszelkich starań ze strony rządu, czy nawet samego króla nie mogliśmy
czegokolwiek osiągnąć na tym polu. Jedynym znaczącym postępem w tej dziedzinie
było otwarcie domu dziecka na obrzeżach stolicy. Niestety liczba sierot
pojawiających się u bram ośrodka okazała się miażdżąca. Z tego powodu zaczęliśmy
pomagać innym jak tylko potrafiliśmy. Szkoda, że jesteśmy zbyt niekompetentni,
by uchronić wszystkich od śmierci.
Po
krótkiej chwili wpatrywania się w blondynkę, wyciągnąłem z wewnętrznej
kieszeni, swojego długiego aż do ziemi płaszcza, sakiewkę pełną liginów.
Zawsze, kiedy wychodziłem z zamku zabierałem co najmniej trzy takie torebeczki,
by choć w ten sposób wspomóc swych poddanych.
-
Masz kochanie – powiedziałem, wręczając jej torebkę dłonią przyobleczoną
w długą aż do łokcia, skórzaną rękawicę – Uważaj na nią. Wokół jest bardzo
dużo osób, których chciałoby zdobyć te pieniądze.
Dziewczynka
spojrzała na mnie zszokowana. Najwyraźniej nie spodziewała się, że otrzyma
środki na chleb, a tymczasem trafiła jej się cała sakiewka srebrnych monet.
Szybko padła na kolana, dziękując przez łzy. Pogłaskawszy małą po włosach,
ruszyłem dalej.
Nie
lubiłem długo zostawać przy osobach, którym pomagałem. Odczuwały one zbyt dużą
wdzięczność, tymczasem danie im pieniędzy było moim obowiązkiem jako pechowego
księcia Ligny.
Skręciwszy
w kierunku otaczającego muru bramy, szybkim krokiem ruszyłem do zamku, gdzie
miałem porozmawiać ze swoim ojcem na temat taktyki, jaką zamierzała obrać Ligna
w nadchodzących latach. Nie sądzono, że spór zakończy się zbyt szybko. Liczono
raczej, że uda się skończyć walki nim zdążę odejść z tego świata. Miałem
nadzieję, że choćby ten cel uda się osiągnąć. Tak bardzo pragnąłem ujrzeć na
własne oczy, jak wygląda pokój. Czy naprawdę jest tak niezwykły jak ten ukazany
w czytanych przeze mnie książkach?
Nagle
poczułem czyjś wzrok na swoich plecach. Kiedy jednak obejrzałem się za siebie,
widniała przede mną tylko pusta, kamienna droga prowadząca do miasta. Mocny
wiatr, który otoczył moje ciało spowodował u mnie silne, nieprzyjemne uczucie.
Dzisiejszej nocy może się coś wydarzyć.
-
Książę Aleksandrze – ukłonił się przede mną strażnik, kiedy dotarłem na zamkowy
dziedziniec.
-
Witaj Conorze – przywitałem się łagodnie – Czy zaniepokoiło cię coś podczas
dzisiejszej służby?
-
Nie, panie. Jest zadziwiająco spokojnie, jak na tak burzliwy dzień – zażartował
Conor, obserwując ciężkie od deszczowych chmur, niebo.
-
Bądźcie ostrożni tej nocy – mruknąłem, obserwując uważnie bramę, którą minąłem
zaledwie parę chwil temu. - Mam złe przeczucie.
-
Dobrze panie – powiedział z powagą strażnik, oddalając się ode mnie, zapewne po
to by ostrzec pozostałych wartowników. Rycerze stacjonujący w zamku byli
przyzwyczajeni do moich ostrzeżeń i traktowania ich na poważnie. Zaskakująco
często się one sprawdzały w większym lub mniejszym stopniu. Czasami mogło
chodzić tylko o rozbicie cennej wazy, innym razem o niespodziewany atak wrogich
oddziałów na państwo.
Mam
nadzieję, że wróg nie postanowi dzisiaj zaatakować, pomyślałem wchodząc do
pałacu, Ojciec nie czuje się dobrze. Oby nie zechciał zbyt wcześnie
dołączyć do matki i zostawić mnie samego w tym przytłaczającym świecie.
Przemierzając
kolejne komnaty i korytarze, dotarłem do sali, w której od lat omawiano taktykę
Ligny. Była ona bardzo dobrze strzeżona oraz ukryta w centrum budynku, dzięki
czemu żaden szpieg nie był w stanie się do niej dostać, bez uprzednio
dokładnego zaznajomienia się z trasą. W komnacie zastałem swojego ojca,
siedzącego przy jednym z końców długiego stołu, na którym leżała już
rozwinięta, stara mapa. Obok niego stał dowódca wojskowy oraz doradca
taktyczny. Cała trójka pochylała się nad jakimś miejscem w północnych górach,
gdzie Ligna i kraina kwiatów miała jedyny punkt graniczny niekontrolowany w
pełni przez wojsko.
-
Musimy tu uderzyć. Jeśli to zrobimy wojska Floressy będą zmuszone opuścić
miasto zaopatrujące nas w stal.
-
Jeśli to zrobimy nasze stosunki jeszcze bardziej się zaostrzą – sprzeciwił się
król.
-
Ryszardzie brakuje nam broni. Jak tak dalej pójdzie wszyscy ludzie walczący o
swoją ojczyznę zginą.
Ryszard
de Fracoisus zacisnął usta w wąską kreskę. Nie chciał dopuścić do pogorszenia
stosunków pomiędzy zwaśnionymi krainami. Zdawał sobie sprawę, że jego poddani
nie przeżyją jeszcze większego nacisku ze strony Floressy.
-
Panie – przerwałem ciszę, która nagle zapanowała w pomieszczeniu. Klękając na
jedno kolano przed swym ojcem, pochyliłem lekko głowę, by oddać mu należyty
szacunek, po czym spojrzałem prosto na jego postarzałą twarz.
-
Aleksandrze nareszcie jesteś – ucieszył się mężczyzna z mętnymi, szarymi
oczami, pomarszczoną skórą oraz łysiejącą głową. Na całym ciele można było
zauważyć trawiącą go chorobę. Ciemne plamy widniejący na wpół przezroczystej
skórze nieuniknienie przypominały o czekającej na starca śmierci.
-
Zawsze możemy się poddać – powiedziałem, siadając przy jednym ze stołków.
Specjalnie umiejscowiłem się dalej od pozostałych mężczyzn.
Znowu
się izoluję... Widocznie taka jest moja natura. Nie chcę by stała się im
krzywda., pomyślałem, spoglądając smutnym spojrzeniem na mapę. Większość
terenów Floresy zostało już dawno przejęte przez Lignę. Czemu się dziwić?
Państwo to od lat miało świetnie wyposażoną i wyszkoloną armię. Cała sytuacja
uległa jednak zmianie parę miesięcy temu, kiedy to do wrogiej Floresy
przyłączyły się wojska Dermose. Od tamtej chwili kraj ten poniósł druzgocące
porażki, które owocowały utratą coraz większej ilości ziem.
-
Nie możemy – zaoponował dowódca – Niech książę pomyśli o tych wszystkich
ludziach, którzy zginęli w walce. W imię czego? Wywieszenia białej flagi na maszcie?
-
Zgadzam się z Rolandem – westchnął ciężko Ryszard – Nie możemy się poddać.
Ojciec
obserwował jak moja twarz zastyga w bezruchu. Jak oni mogą pozwalać na jeszcze
większą rzeź?! Gotując się z emocji, spojrzałem na tatę z niedowierzaniem.
Dlaczego nie mogłem w żaden sposób pomóc tym ludziom?!
-
W takim razie pozwól mi walczyć ojcze! – wrzasnąłem, podnosząc się szybko,
przewracając przy okazji krzesło, na którym do tej pory siedziałem.
-
Dobrze wiesz, że nie mogę. Jesteś jedynym następcą tronu. Jeśli umrę, musisz
objąć rządy nad Ligną.
-
Ależ ojcze! – krzyknąłem, wpatrując się w swojego rodzica szeroko otwartymi
oczami. Tylko ja mogłem pomóc tym wszystkim przerażonym mieszkańcom, którzy z
powinności zaciągnęli się w szeregi wojska. Mój dar mógł im pomóc. Król Ligny
wiedział o tym. Dlaczego jego strach jest aż tak wielki? Czemu on nie
rozumie jak ważne są życia innych ludzi? Wysyłamy ich na pewną śmierć. Możemy
im jej oszczędzić.
-
Skończyłem już ten temat książę Aleksandrze de Fracoisus -odpowiedział ze
spokojem starszy mężczyzna.
-
Przepraszam zatem, że przeszkodziłem w naradzie, panie – zakpiłem, kłaniając
się lekko i wychodząc z komnaty. Jedynej rzeczy jakiej pragnąłem w tamtym
momencie, było zaprowadzenie pokoju. Nieważne jak kruchego czy nic nieznaczącego,
ale wciąż pokoju, w którym mieszkańcy nie musieliby obawiać się o brak
pożywienia, dach nad głową, czy niespodziewane ataki wrogich nacji.
Chciałbym
by nareszcie mogli poczuć się wolni. I choć nigdy nie wiedziałem tak naprawdę,
czym powinna charakteryzować się niezależność, do której tak bez przerwanie
dążyłem przez całe moje życie, byłem pewien, że muszę spróbować ją osiągnąć. Z
tego co wyczytałem z różnorakich powieści wiązała się ona przede wszystkim z
radością i dostatkiem. Podobno człowiek żyjący w niepodległym państwie widzi
świat w o wiele jaśniejszych i bardziej nasyconych barwach. Jego życie nie
wiąże się przez cały czas z niepewnością i cierpieniem. Nie ciąży nad nim widmo
śmierci, zbierające żniwa wśród bliskich mu osób. Ma środki do życia, może
pracować na rzecz państwa i brać udział w rozmaitych festiwalach. Jedyną rzeczą
o jaką zamartwiałby się taki człowiek to znalezienie swojego życiowego partnera
oraz założenie rodziny.
Takie
życie byłoby piękne...
W
przeciwieństwie do tej wyśnionej krainy przyszło mi żyć w świecie, w którym nie
istnieją wartości takie jak miłosierdzie czy uczciwość. Każdy musiał dbać o
siebie. Nawet teraz wchodząc do swoich komnat, nie byłem w stanie zauważyć
chociażby żywej duszy. Musieliśmy pozwolić służbie powrót do własnych rodzin,
więc cały zamek świecił pustkami. Jak dobrze, że mieliśmy chociażby strażników,
którzy bronią naszych królewskich własności. Gdyby nie oni...
Westchnąłem
smutno podchodząc do okna i opierając się lekko o wnękę w ścianie. Niebo na
dobre już pociemniało, a jedyną jego ozdobą był przejmujący księżyc,
wyglądający jak rogalik.
-
Sam mógłbym obronić to królestwo - wyszeptałem ze łzami w oczach, wpatrując się
z przejęciem w noszone przeze mnie rękawice. Miałem wystarczająco dużo siły.
Wiedziałem o tym. - Głupku - mruknąłem pod nosem, uśmiechając się ponuro -
Ojciec nigdy by ci na to nie pozwolił. Poza tym... byłbyś w stanie zabić kogoś
bez poczucia winy?
Po
tym krótkim monologu sam już nie wiedziałem, co tak naprawdę chcę osiągnąć.
Byłem niezdecydowany. Postanowiłem, że najlepszym wyborem, jaki mogę podjąć to
pójście spać. Musiałem być wypoczęty, przed jutrzejszym dniem. Będę musiał
przeprosić ojca, więc przydadzą mi się chociażby minimalne siły na pokazanie
mu, że nie jestem już małym dzieckiem, lecz prawowitym następcą Ligny -
księciem, który zamierza walczyć o swój kraj całym sobą.
*****
Obudził
mnie dźwięk szybko przemieszczających się kroków na korytarzu. Nim jednak
zdążyłem zrozumieć, co tak naprawdę się dzieje, przed łożem, na którym do tej
pory spałem w samych bokserkach, stanęło czworo, wrogo nastawionych do mnie
wojowników. Nie wyglądali na rycerzy z prawdziwego zdarzenia. Zapewne brak
zbroi miał im umożliwić łatwiejsze dostanie się do zamku. Dlatego też wszyscy
ubrani byli w grube, skórzane ubrania, które choć w małym stopniu miały ich
bronić przed wrogimi atakami.
-
Kim jesteście? - zapytałem wrogo, okrywając się pościelą, pod którą do tej pory
leżałem. Nie zrobiłem tego z powodu wstydu wynikającego, z mojej nagości. Skóra
przyoblekająca me ciało, mogła ich zranić, a ja nie chciałem do tego dopuścić.
Śmierć jeszcze większej ilości ludzi mogła przynieść tylko więcej problemów.
-
Pójdziesz z nami - powiedział pewien wysoki blondyn, który niespodziewanie
wszedł do mojej sypialni.
-
Kim jesteście? - ponowiłem pytanie, wpatrując się w przybysza złowrogim
wzrokiem. Mężczyzna nie wyglądał na bardzo wyćwiczonego. Gdybym spotkał go w
innych okolicznościach, mógłbym sądzić, że jest synem jakiegoś wysoko
postanowionego urzędnika, a nie wojownikiem za jakiego próbował uchodzić. Kiedy
podszedł bliżej mnie, jego twarz została oświetlona przez nikłą łunę księżyca,
wpełzającą przez okno. Zadziwiły mnie jej rysy. Bardzo wystające kości
policzkowe równocześnie zaskakująco się na niej odznaczały, jak i dodawały
uroku. Największym jednak zaskoczeniem były oczy przybysza. Ich intensywny,
zielony kolor niezwykle przyciągał wzrok. I choć ożywiały one twarz
blondyna, niemal przezroczysta skóra sprawiała, iż finalnie można
było uznać chłopaka za niezbyt dobrze radzącego sobie ze zdrowiem nastolatka.
-
Wtargnęliście do czyjegoś domu i nie znacie jego domowników? - zakpiłem,
podpierając się łokciem o swoje kolano.
-
O! Czyżby to sam książę? - zapytał zdziwiony blondyn, a na jego ciekawej twarzy
rozciągnął się szeroki uśmiech - Nasze zadanie zostanie zakończone szybciej niż
myślałem...
-
W jakim celu tu jesteście? - zapytałem, wstając z łóżka, co spowodowało nagłe
poruszenie rycerzy. Jeden z nich szybko podbiegł do mnie, po czym niechybnie
chwyciłby mnie za odkrytą rękę, gdyby nie mój szybki unik. Życie mu było
niemiłe?!
-
Nie dotykaj mnie, chyba że chcesz umrzeć! - krzyknąłem przerażony.
-
Nie zachowuj się jak panienka! - warknął ominięty przeze mnie strażnik, po czym
pochwycił mocno moje ramię. Chwilę po tym upadł na ziemię. Martwy.
Zakląłem
pod nosem, po czym odsunąłem się jak najdalej od pozostałej czwórki, która
trzymała już w pogotowiu wyciągnięte szpady.
-
Co mu zrobiłeś? - zapytał poważnie dowódca grupy, podchodząc do leżącego na
ziemi wojaka. Nie musiałem sprawdzać. Wiedziałem, że jest zimny jak lód.
-
Mówiłem, żeby mnie nie dotykał - wyszeptałem, spuszczając głowę. Nie chciałem,
by moi przeciwnicy zauważyli wykrzywiający usta grymas bólu, jaki jawił się n
mojej twarzy. Trawiące mnie cierpienie nie dotyczyło jednak ciała a duszy.
Uczucie to towarzyszyło mi od samego początku mojego istnienia. W momentach,
kiedy stawałem się świadomy własnych czynów.
Przybysze
spojrzeli na mnie z wściekłością. Tylko twarz rozmawiającego wcześniej ze mną
blondyna ukazywała inne uczucia. Jego wzrok emanował czystym strachem. Patrzył
na mnie jak na potwora. Zupełnie tak samo jak wychowujące mnie niańki i
pilnujący za młodu strażnicy.
Ku
mojemu zdziwieniu chłopak podszedł do mnie i nim zdążyłem cokolwiek zrobić,
obwinął mnie szczelnie kocem, leżącym do tej pory na moim łóżku.
-
Jeśli sytuacja sprzed chwili się powtórzy, będę zmuszony zabić ciebie i twojego
ojca w trybie natychmiastowym - ostrzegł mnie, a błysk, który zapalił się w
jego oczach utwierdził mnie, że młody dowódca nie żartuje.
-
Zabijmy go teraz! - krzyknął jeden ze strażników, podchodząc do mnie gwałtownie
z wystawionym przed siebie nożem.
-
Nic z tego Frank - warknął zielonooki, odpychając ode mnie strażnika. Ruch ten
był bardzo delikatny, jakby chłopak nie miał sił na kłótnie ze swoimi
podwładnymi. Reszta mężczyzn jakby godząc się z decyzją swojego lidera,
wyciągnęła dwie długie liny z noszonych przez siebie plecaków, po czym
przystąpiła do związywania mnie, uważając przy tym by nie dotknąć mojej nagiej
skóry. Jasnoskóry chłopak nie mając nic do roboty, zaczął przechadzać się po
komnacie, w której spędziłem większość swojego życia. Po chwili jego wzrok
napotkał porzucone przeze mnie wcześniej skórzane rękawice. Podniósł je, po
czym podał mi, mówiąc:
-
Włóż je i nie przysparzaj większej ilości problemów.
Wykonałem
posłusznie rozkaz, chcąc w ten sposób jak najszybciej doprowadzić do mojego
spotkania z ojcem. Martwiłem się o niego i o fakt, że z powodu choroby, może
nie przeżyć napaści.
Po
krótkiej chwili zostałem wyprowadzony z pokoju, otoczony ze wszystkich stron
grupą strażników. Przemierzając przez tak dobrze znane korytarze, poczułem jak
na mojej skórze zaczynają jeżyć się włosy. Pierwszy raz w życiu poczułem się aż
tak bezbronny. Bez możliwości użycia mojej zdolności, czułem się niemalże nagi.
Niepewnie przemierzałem sprany, czerwony dywan, poruszając nogami niczym
niewidomy, podpierający się przypadkowo znalezionym patykiem. I choć zazwyczaj
przeklinałem moją moc, dopiero teraz poczułam jak dużą część mnie stanowi.
Nigdy nie uczyłem się walczyć, żyjąc w przekonaniu, że umiejętność ta nie
jest mi najzwyczajniej w świecie potrzebna. To był błąd. A teraz przyjdzie mi
za nań zapłacić.
-
Gdzie jest mój ojciec? - zapytałem idącego przede mną dowódcę oddziału.
-
Spokojnie - mruknął pod nosem z przygnębieniem - właśnie do niego idziemy.
Gęsty
las, który ochraniał zamek przed najeźdźcami, otaczał ścieżkę mającą niecałe
dwa metry szerokości. Ciche odgłosy poruszanych przez wiatr liści znacząco
działały na wyobraźnie, tworząc w myślach obrazy dzikich zwierząt,
zmierzających w tym samym kierunku co my. Sprawy nie ułatwiało szare od
ciężkich, kłębiących się chmur, niebo.
Zapowiadało
się na poważną burzę. W takich momentach mieszkańcy wiosek krzątali się
zabezpieczając swoje jedyne majątki, objawiające się w postaci hodowlanych
zwierząt oraz ubogich chat, w jakich przystało im żyć. Tym razem nie słychać
jednak było, żadnych głośniejszych rozkazów poszczególnych członków rodziny,
nakazujących zaprowadzenie bydła w bezpieczne miejsce, czy też zgromadzenie
drewna, które miałoby zostać wykorzystane jako opał, zapewniający ciepło
członkom rodzin.
Brak
tych dźwięków wprowadził mnie w jeszcze większy smutek. Ta dziwna cisza
oznaczała bowiem, że wrogie wojska musiały przejąć kontrolę nad większością
osad w okolicy. Czy mogło stanowić to symbol naszej przegranej? Już od tylu lat
poddanych Ligny męczyła ta niemająca żadnego celu potyczka z Floressą. Może to
czas by odpuścić... Tylko dlaczego motyl trzepiący szaleńczo skrzydłami w moim
sercu, tak bardzo chciał walczyć o niepodległość tej kruchej ojczyzny?
Kiedy
tylko przekroczyliśmy granice wioski, moim oczom objawił się brutalny widok
martwych ciał strażników, których zadaniem była ochrona osady. Leżący bez życia
ludzie wydawali się przerażeni zadaniem, jakie zostało im powierzone. Większość
zapewne nie chciało nawet walczyć. To władza ich do tego zmusiła. Kazała im
umierać...
Po
moim policzku spłynęła samotna łza będąca jedynym świadkiem żalu spowodowanego
śmiercią tylu młodych ludzi. Nie mogłem pokazać po sobie jak bardzo żałowałem
decyzji podejmowanych przez mojego ojca. Czułem się za nie odpowiedzialny. W
końcu gdybym urodził się kimś innym, cała ta sytuacja, nie miałaby nigdy
miejsca.
-
Jesteśmy na miejscu - powiedział cicho, prowadzący naszą małą grupą,
zielonooki. Nie wyglądał zbyt dobrze. Po jego przezroczystej niemal skórze
spływały pojedyncze stróżki potu, sygnalizujące niezbyt dobrą kondycję ich
właściciela. Dlaczego król Floressy wysłał na tak ważną misję, tego
niewyszkolonego dzieciaka? Chciał go ukarać? Może liczył, że chłopak po drodze
zginie i nie wróci do swojej ojczyzny?
Nagle
mój wzrok został przyciągnięty przez szybki ruch jednego z siedzących, pod
jedną z podupadłych chat, więźniów. Nie był on aż tak wychudzony, jak
otaczający go ludzie. Wręcz przeciwnie. W ich towarzystwie nawet pomimo
zżerającej jego ciało choroby, wyglądał niczym przykładowy okaz zdrowia. Na
pomarszczonym policzku mężczyzny została dość brutalnie wycięta koniczyna -
herb Floressy. W tamtym momencie miałem zupełną pewność, że Ligna przegrała.
Świadczył o tym wygląd obdartego ze swoich drogocennych szat króla, który był
teraz tylko kulącym się z bólu człowiekiem. Zwyczajną istotą bez żadnej władzy
i wpływów.
-
Co z nami zrobicie? - zapytałem cicho, godząc się z własnym losem. Widocznie od
samego początku moim przeznaczeniem była śmierć. Przez cały czas grała moją
przyjaciółkę, a pod koniec miałaby zmienić się także w kochankę?
-
Z tobą nic - powiedział wyprutym z emocji głosem, dowodzący grupą.
Na
dźwięk jego słów moje oczy rozszerzyły się szeroko z przerażenia.
-
Nie musisz tego robić - powiedziałem szybko, podchodząc do niego. Nim jednak
zrobiłem chociażby pół kroku, zostałem zatrzymany przez straż chłopaka. -
Proszę, nie krzywdź mojego ojca. Nie musisz tego robić, przecież... - mówiłem
gorączkowo.
-
Zamknij się - warknął rozeźlony zielonooki, po czym powiedział na głos. -
Powieście króla Floressy i wszystkich, którzy nie uklękną przed wojskiem ich
nowego pana! - krzyknął, wchodząc na wystający z ziemi kamień, dzięki czemu
stał się bardziej widoczny dla ludzi, usadzonych dalej od centrum placu.
Kiedy
tylko wypowiedział te słowa, ludzie niczym jeden mąż rzucili się na ziemię,
płacząc głośno i głosząc przeprosiny w moim kierunku. Nie musieli tego robić.
Chcieli przeżyć. Rozumiałem to. Mimo wszystko nie mogłem pojąć pustki,
towarzyszącej mi w czasie całego tego precedensu. Nie czułem żalu, złości czy
smutku. Jawiąca się w moim wnętrzu pustka obezwładniła mnie na tyle, że nie
byłem w stanie się ruszyć. Czy tak ludzie reagują na spotkanie ze śmiercią?
-
Panie! - usłyszałem zaskoczony głos dziewczynki, spotkanej przeze mnie wciągu
dzisiejszego dnia. Jak możliwe, że od tego momentu wydarzyło się aż tyle
przykrych rzeczy? - Jesteś księciem?!
Obróciłem
głowę, w kierunku dobiegającego mnie głosu. Na oko czternastoletnia
dziewczynka, biegła w moją stronę. Jej obdarte do krwi kolana stanowiły tak
brutalny znak młodego wieku poruszającej się istotki.
-
Powiesić ją! - krzyknął dowódca oddziału Floressy, spoglądając ze smutkiem na
biegnące w moją stronę dziecko.
-
Nie możesz! Zostaw ją! To tylko niewinna dziewczynka! - wrzasnąłem, chcąc
ochronić pędzącą w moją stronę małolatę przed wrogimi żołnierzami.
-
Przykro mi. Muszę wykonywać rozkazy - wyszeptał zielonooki ze łzami w oczach.
Nie
nadawał się na wojnę. Któż jednak byłby kiedykolwiek na nią przygotowany?
1. ARASHI KRONIKI... 1 1553
OdpowiedzUsuńHejka,
rozdział jest wspaniały, jak dobrze widzieć że mimo wszystko troszczy się o poddanych i pomaga... jak wrogim wojskom udało się wejść niezauważonym do pałacu, i tak myślę że może ten blondyn to książę z drugiej krainy...
weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Basia
Hejeczka,
OdpowiedzUsuńwspaniale, jak dobrze widzieć że mimo wszystko troszczy się o poddanych i pomaga... jak wrogie wojska weszły do pałacu, i tak myślę że może ten blondyn to książę z drugiej krainy...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Zośka