26 sierpnia 2017

Kroniki siedmiu kondygnacji (1)



Rozdział 1
OSTATNIA OFIARA


Trwała wojna. Od osiemnastu lat nie było ani jednego dnia, w ciągu którego z jej powodu nie odeszłoby choć jedno niewinne istnienie. Ziemie stały się mniej żyzne niż zwykle, a mieszkańcy jeszcze bardziej ubodzy. Niektórych nieszczęśników nie było stać nawet na żywność, której i tak nie było zbyt wiele w pogrążonych chaosem państwach. Mieszkańcy umierali nie tylko na skutek bratobójczej walki, ale i niewystarczających zasobów, nieprzygotowanej na taką sytuacje Ligny.
To państwo skazywało ich na śmierć. Wszyscy o tym wiedzieli. Jedynym faktem, który pomijano podczas oskarżania władz, był pech, jaki ogarnął królestwo podczas narodzin ich syna. Miałem być kobietą. Wszyscy na to liczyli. Kiedy jednak dowiedziano się, że Floresa doczekała się męskiego potomka ich światopogląd diametralnie uległ zmianie. 
Sami mieszkańcy nie byli na początku źli. Wręcz przeciwnie – pragnęli wojny. Liczyli, że wygrywanie walk przez ich królestwo zapewni im większe korzyści majątkowe oraz zapewni stały byt ich potomkom.
- Jak bardzo się mylono – wyszeptałem, spacerując po jednej z uboższych części stolicy państwa. Podupadłe budynki, dziurawe drogi oraz puste stragany, na których za czasów pokoju znajdowały się rozmaite owoce, warzywa, mięso i ryby. Teraz można było tu spotkać samych włóczęgów nieposiadających chociażby własnego domu. Nikt z mieszczan czy chłopów nie wiedział, jak wygląda z początku sławiony (a obecnie przeklinany) książęcy syn.  Tego powodu mogłem swobodnie poruszać się po państwie, bez obawy o zdemaskowanie, czy też możliwy napad na moją osobę. Ciekawe jak ludzie zareagowaliby na moją obecność? Spróbowaliby mnie najpierw przebić mieczem, czy spalić na stosie?
- Dobry panie – wyszeptała mała dziewczynka w obdartej sukience, która nagle pojawiła się przede mną. Dziecko wyglądało na bardzo przestraszone jakby obawiając się, że zostanie zrugana za słowa, które za chwilę wypowie – Moje rodzeństwo umiera z głodu, ja... – zadrżał jej głos, kiedy wycierała łzy napływające do jej oczu – czy mógłby pan dać mi choć pięć ligin, bym mogła kupić chleb?
Spojrzałem na dziewczynkę ze smutkiem. Całe miasto było przesycone podobnymi sierotami. Tylu ludzi zginęło w bitwach, by obronić swój kraj, pozostawiając w ręce państwa swoje rodziny. które tak bardzo chcieli chronić. To państwo powinno się nimi opiekować. Nie mieliśmy jednak wystarczających środków, by im pomóc. Pomimo wszelkich starań ze strony rządu, czy nawet samego króla nie mogliśmy czegokolwiek osiągnąć na tym polu. Jedynym znaczącym postępem w tej dziedzinie było otwarcie domu dziecka na obrzeżach stolicy. Niestety liczba sierot pojawiających się u bram ośrodka okazała się miażdżąca. Z tego powodu zaczęliśmy pomagać innym jak tylko potrafiliśmy. Szkoda, że jesteśmy zbyt niekompetentni, by uchronić wszystkich od śmierci.
Po krótkiej chwili wpatrywania się w blondynkę, wyciągnąłem z wewnętrznej kieszeni, swojego długiego aż do ziemi płaszcza, sakiewkę pełną liginów. Zawsze, kiedy wychodziłem z zamku zabierałem co najmniej trzy takie torebeczki, by choć w ten sposób wspomóc swych poddanych.
- Masz kochanie – powiedziałem, wręczając jej torebkę dłonią przyobleczoną w długą aż do łokcia, skórzaną rękawicę – Uważaj na nią. Wokół jest bardzo dużo osób, których chciałoby zdobyć te pieniądze.
Dziewczynka spojrzała na mnie zszokowana. Najwyraźniej nie spodziewała się, że otrzyma środki na chleb, a tymczasem trafiła jej się cała sakiewka srebrnych monet. Szybko padła na kolana, dziękując przez łzy. Pogłaskawszy małą po włosach, ruszyłem dalej.
Nie lubiłem długo zostawać przy osobach, którym pomagałem. Odczuwały one zbyt dużą wdzięczność, tymczasem danie im pieniędzy było moim obowiązkiem jako pechowego księcia Ligny.
Skręciwszy w kierunku otaczającego muru bramy, szybkim krokiem ruszyłem do zamku, gdzie miałem porozmawiać ze swoim ojcem na temat taktyki, jaką zamierzała obrać Ligna w nadchodzących latach. Nie sądzono, że spór zakończy się zbyt szybko. Liczono raczej, że uda się skończyć walki nim zdążę odejść z tego świata. Miałem nadzieję, że choćby ten cel uda się osiągnąć. Tak bardzo pragnąłem ujrzeć na własne oczy, jak wygląda pokój. Czy naprawdę jest tak niezwykły jak ten ukazany w czytanych przeze mnie książkach?
Nagle poczułem czyjś wzrok na swoich plecach. Kiedy jednak obejrzałem się za siebie, widniała przede mną tylko pusta, kamienna droga prowadząca do miasta. Mocny wiatr, który otoczył moje ciało spowodował u mnie silne, nieprzyjemne uczucie. Dzisiejszej nocy może się coś wydarzyć.
- Książę Aleksandrze – ukłonił się przede mną strażnik, kiedy dotarłem na zamkowy dziedziniec.
- Witaj Conorze – przywitałem się łagodnie – Czy zaniepokoiło cię coś podczas dzisiejszej służby?
- Nie, panie. Jest zadziwiająco spokojnie, jak na tak burzliwy dzień – zażartował Conor, obserwując ciężkie od deszczowych chmur, niebo.
- Bądźcie ostrożni tej nocy – mruknąłem, obserwując uważnie bramę, którą minąłem zaledwie parę chwil temu. - Mam złe przeczucie.
- Dobrze panie – powiedział z powagą strażnik, oddalając się ode mnie, zapewne po to by ostrzec pozostałych wartowników. Rycerze stacjonujący w zamku byli przyzwyczajeni do moich ostrzeżeń i traktowania ich na poważnie. Zaskakująco często się one sprawdzały w większym lub mniejszym stopniu. Czasami mogło chodzić tylko o rozbicie cennej wazy, innym razem o niespodziewany atak wrogich oddziałów na państwo.
Mam nadzieję, że wróg nie postanowi dzisiaj zaatakować, pomyślałem wchodząc do pałacu, Ojciec nie czuje się dobrze. Oby nie zechciał zbyt wcześnie dołączyć do matki i zostawić mnie samego w tym przytłaczającym świecie.
Przemierzając kolejne komnaty i korytarze, dotarłem do sali, w której od lat omawiano taktykę Ligny. Była ona bardzo dobrze strzeżona oraz ukryta w centrum budynku, dzięki czemu żaden szpieg nie był w stanie się do niej dostać, bez uprzednio dokładnego zaznajomienia się z trasą.  W komnacie zastałem swojego ojca, siedzącego przy jednym z końców długiego stołu, na którym leżała już rozwinięta, stara mapa. Obok niego stał dowódca wojskowy oraz doradca taktyczny. Cała trójka pochylała się nad jakimś miejscem w północnych górach, gdzie Ligna i kraina kwiatów miała jedyny punkt graniczny niekontrolowany w pełni przez wojsko.
- Musimy tu uderzyć. Jeśli to zrobimy wojska Floressy będą zmuszone opuścić miasto zaopatrujące nas w stal.
- Jeśli to zrobimy nasze stosunki jeszcze bardziej się zaostrzą – sprzeciwił się król.
- Ryszardzie brakuje nam broni. Jak tak dalej pójdzie wszyscy ludzie walczący o swoją ojczyznę zginą.
Ryszard de Fracoisus zacisnął usta w wąską kreskę. Nie chciał dopuścić do pogorszenia stosunków pomiędzy zwaśnionymi krainami. Zdawał sobie sprawę, że jego poddani nie przeżyją jeszcze większego nacisku ze strony Floressy.
- Panie – przerwałem ciszę, która nagle zapanowała w pomieszczeniu. Klękając na jedno kolano przed swym ojcem, pochyliłem lekko głowę, by oddać mu należyty szacunek, po czym spojrzałem prosto na jego postarzałą twarz.
- Aleksandrze nareszcie jesteś – ucieszył się mężczyzna z mętnymi, szarymi oczami, pomarszczoną skórą oraz łysiejącą głową. Na całym ciele można było zauważyć trawiącą go chorobę. Ciemne plamy widniejący na wpół przezroczystej skórze nieuniknienie przypominały o czekającej na starca śmierci.  
- Zawsze możemy się poddać – powiedziałem, siadając przy jednym ze stołków. Specjalnie umiejscowiłem się dalej od pozostałych mężczyzn.
Znowu się izoluję... Widocznie taka jest moja natura. Nie chcę by stała się im krzywda., pomyślałem, spoglądając smutnym spojrzeniem na mapę. Większość terenów Floresy zostało już dawno przejęte przez Lignę. Czemu się dziwić? Państwo to od lat miało świetnie wyposażoną i wyszkoloną armię. Cała sytuacja uległa jednak zmianie parę miesięcy temu, kiedy to do wrogiej Floresy przyłączyły się wojska Dermose. Od tamtej chwili kraj ten poniósł druzgocące porażki, które owocowały utratą coraz większej ilości ziem.
- Nie możemy – zaoponował dowódca – Niech książę pomyśli o tych wszystkich ludziach, którzy zginęli w walce. W imię czego? Wywieszenia białej flagi na maszcie?
- Zgadzam się z Rolandem – westchnął ciężko Ryszard – Nie możemy się poddać.
Ojciec obserwował jak moja twarz zastyga w bezruchu. Jak oni mogą pozwalać na jeszcze większą rzeź?! Gotując się z emocji, spojrzałem na tatę z niedowierzaniem. Dlaczego nie mogłem w żaden sposób pomóc tym ludziom?!
- W takim razie pozwól mi walczyć ojcze! – wrzasnąłem, podnosząc się szybko, przewracając przy okazji krzesło, na którym do tej pory siedziałem.
- Dobrze wiesz, że nie mogę. Jesteś jedynym następcą tronu. Jeśli umrę, musisz objąć rządy nad Ligną.
- Ależ ojcze! – krzyknąłem, wpatrując się w swojego rodzica szeroko otwartymi oczami. Tylko ja mogłem pomóc tym wszystkim przerażonym mieszkańcom, którzy z powinności zaciągnęli się w szeregi wojska. Mój dar mógł im pomóc. Król Ligny wiedział o tym. Dlaczego jego strach jest aż tak wielki? Czemu on nie rozumie jak ważne są życia innych ludzi? Wysyłamy ich na pewną śmierć. Możemy im jej oszczędzić.
- Skończyłem już ten temat książę Aleksandrze de Fracoisus -odpowiedział ze spokojem starszy mężczyzna.
- Przepraszam zatem, że przeszkodziłem w naradzie, panie – zakpiłem, kłaniając się lekko i wychodząc z komnaty. Jedynej rzeczy jakiej pragnąłem w tamtym momencie, było zaprowadzenie pokoju. Nieważne jak kruchego czy nic nieznaczącego, ale wciąż pokoju, w którym mieszkańcy nie musieliby obawiać się o brak pożywienia, dach nad głową, czy niespodziewane ataki wrogich nacji.
Chciałbym by nareszcie mogli poczuć się wolni. I choć nigdy nie wiedziałem tak naprawdę, czym powinna charakteryzować się niezależność, do której tak bez przerwanie dążyłem przez całe moje życie, byłem pewien, że muszę spróbować ją osiągnąć. Z tego co wyczytałem z różnorakich powieści wiązała się ona przede wszystkim z radością i dostatkiem. Podobno człowiek żyjący w niepodległym państwie widzi świat w o wiele jaśniejszych i bardziej nasyconych barwach. Jego życie nie wiąże się przez cały czas z niepewnością i cierpieniem. Nie ciąży nad nim widmo śmierci, zbierające żniwa wśród bliskich mu osób. Ma środki do życia, może pracować na rzecz państwa i brać udział w rozmaitych festiwalach. Jedyną rzeczą o jaką zamartwiałby się taki człowiek to znalezienie swojego życiowego partnera oraz założenie rodziny.
Takie życie byłoby piękne...
W przeciwieństwie do tej wyśnionej krainy przyszło mi żyć w świecie, w którym nie istnieją wartości takie jak miłosierdzie czy uczciwość. Każdy musiał dbać o siebie. Nawet teraz wchodząc do swoich komnat, nie byłem w stanie zauważyć chociażby żywej duszy. Musieliśmy pozwolić służbie powrót do własnych rodzin, więc cały zamek świecił pustkami. Jak dobrze, że mieliśmy chociażby strażników, którzy bronią naszych królewskich własności. Gdyby nie oni...
Westchnąłem smutno podchodząc do okna i opierając się lekko o wnękę w ścianie. Niebo na dobre już pociemniało, a jedyną jego ozdobą był przejmujący księżyc, wyglądający jak rogalik.
- Sam mógłbym obronić to królestwo - wyszeptałem ze łzami w oczach, wpatrując się z przejęciem w noszone przeze mnie rękawice. Miałem wystarczająco dużo siły. Wiedziałem o tym. - Głupku - mruknąłem pod nosem, uśmiechając się ponuro - Ojciec nigdy by ci na to nie pozwolił. Poza tym... byłbyś w stanie zabić kogoś bez poczucia winy?
Po tym krótkim monologu sam już nie wiedziałem, co tak naprawdę chcę osiągnąć. Byłem niezdecydowany. Postanowiłem, że najlepszym wyborem, jaki mogę podjąć to pójście spać. Musiałem być wypoczęty, przed jutrzejszym dniem. Będę musiał przeprosić ojca, więc przydadzą mi się chociażby minimalne siły na pokazanie mu, że nie jestem już małym dzieckiem, lecz prawowitym następcą Ligny - księciem, który zamierza walczyć o swój kraj całym sobą.


*****

Obudził mnie dźwięk szybko przemieszczających się kroków na korytarzu. Nim jednak zdążyłem zrozumieć, co tak naprawdę się dzieje, przed łożem, na którym do tej pory spałem w samych bokserkach, stanęło czworo, wrogo nastawionych do mnie wojowników. Nie wyglądali na rycerzy z prawdziwego zdarzenia. Zapewne brak zbroi miał im umożliwić łatwiejsze dostanie się do zamku. Dlatego też wszyscy ubrani byli w grube, skórzane ubrania, które choć w małym stopniu miały ich bronić przed wrogimi atakami.
- Kim jesteście? - zapytałem wrogo, okrywając się pościelą, pod którą do tej pory leżałem. Nie zrobiłem tego z powodu wstydu wynikającego, z mojej nagości. Skóra przyoblekająca me ciało, mogła ich zranić, a ja nie chciałem do tego dopuścić. Śmierć jeszcze większej ilości ludzi mogła przynieść tylko więcej problemów.
- Pójdziesz z nami - powiedział pewien wysoki blondyn, który niespodziewanie wszedł do mojej sypialni.
- Kim jesteście? - ponowiłem pytanie, wpatrując się w przybysza złowrogim wzrokiem. Mężczyzna nie wyglądał na bardzo wyćwiczonego. Gdybym spotkał go w innych okolicznościach, mógłbym sądzić, że jest synem jakiegoś wysoko postanowionego urzędnika, a nie wojownikiem za jakiego próbował uchodzić. Kiedy podszedł bliżej mnie, jego twarz została oświetlona przez nikłą łunę księżyca, wpełzającą przez okno. Zadziwiły mnie jej rysy. Bardzo wystające kości policzkowe równocześnie zaskakująco się na niej odznaczały, jak i dodawały uroku. Największym jednak zaskoczeniem były oczy przybysza. Ich intensywny, zielony kolor niezwykle przyciągał wzrok. I choć ożywiały one twarz blondyna, niemal przezroczysta skóra sprawiała, iż finalnie można było uznać chłopaka za niezbyt dobrze radzącego sobie ze zdrowiem nastolatka.
- Oddział wojskowy króla Floressy - powiedział przybysz, na którego wygląd zwróciłem uwagę - Więcej nie musisz wiedzieć. Z kim mamy przyjemność?
- Wtargnęliście do czyjegoś domu i nie znacie jego domowników? - zakpiłem, podpierając się łokciem o swoje kolano.
- O! Czyżby to sam książę? - zapytał zdziwiony blondyn, a na jego ciekawej twarzy rozciągnął się szeroki uśmiech - Nasze zadanie zostanie zakończone szybciej niż myślałem...
- W jakim celu tu jesteście? - zapytałem, wstając z łóżka, co spowodowało nagłe poruszenie rycerzy. Jeden z nich szybko podbiegł do mnie, po czym niechybnie chwyciłby mnie za odkrytą rękę, gdyby nie mój szybki unik. Życie mu było niemiłe?!
- Nie dotykaj mnie, chyba że chcesz umrzeć! - krzyknąłem przerażony. 
- Nie zachowuj się jak panienka! - warknął ominięty przeze mnie strażnik, po czym pochwycił mocno moje ramię. Chwilę po tym upadł na ziemię. Martwy.
Zakląłem pod nosem, po czym odsunąłem się jak najdalej od pozostałej czwórki, która trzymała już w pogotowiu wyciągnięte szpady.
- Co mu zrobiłeś? - zapytał poważnie dowódca grupy, podchodząc do leżącego na ziemi wojaka. Nie musiałem sprawdzać. Wiedziałem, że jest zimny jak lód.
- Mówiłem, żeby mnie nie dotykał - wyszeptałem, spuszczając głowę. Nie chciałem, by moi przeciwnicy zauważyli wykrzywiający usta grymas bólu, jaki jawił się n mojej twarzy. Trawiące mnie cierpienie nie dotyczyło jednak ciała a duszy. Uczucie to towarzyszyło mi od samego początku mojego istnienia. W momentach, kiedy stawałem się świadomy własnych czynów.
Przybysze spojrzeli na mnie z wściekłością. Tylko twarz rozmawiającego wcześniej ze mną blondyna ukazywała inne uczucia. Jego wzrok emanował czystym strachem. Patrzył na mnie jak na potwora. Zupełnie tak samo jak wychowujące mnie niańki i pilnujący za młodu strażnicy.
Ku mojemu zdziwieniu chłopak podszedł do mnie i nim zdążyłem cokolwiek zrobić, obwinął mnie szczelnie kocem, leżącym do tej pory na moim łóżku.
- Jeśli sytuacja sprzed chwili się powtórzy, będę zmuszony zabić ciebie i twojego ojca w trybie natychmiastowym - ostrzegł mnie, a błysk, który zapalił się w jego oczach utwierdził mnie, że młody dowódca nie żartuje.
- Zabijmy go teraz! - krzyknął jeden ze strażników, podchodząc do mnie gwałtownie z wystawionym przed siebie nożem.
- Nic z tego Frank - warknął zielonooki, odpychając ode mnie strażnika. Ruch ten był bardzo delikatny, jakby chłopak nie miał sił na kłótnie ze swoimi podwładnymi. Reszta mężczyzn jakby godząc się z decyzją swojego lidera, wyciągnęła dwie długie liny z noszonych przez siebie plecaków, po czym przystąpiła do związywania mnie, uważając przy tym by nie dotknąć mojej nagiej skóry. Jasnoskóry chłopak nie mając nic do roboty, zaczął przechadzać się po komnacie, w której spędziłem większość swojego życia. Po chwili jego wzrok napotkał porzucone przeze mnie wcześniej skórzane rękawice. Podniósł je, po czym podał mi, mówiąc:
- Włóż je i nie przysparzaj większej ilości problemów.
Wykonałem posłusznie rozkaz, chcąc w ten sposób jak najszybciej doprowadzić do mojego spotkania z ojcem. Martwiłem się o niego i o fakt, że z powodu choroby, może nie przeżyć napaści.
Po krótkiej chwili zostałem wyprowadzony z pokoju, otoczony ze wszystkich stron grupą strażników. Przemierzając przez tak dobrze znane korytarze, poczułem jak na mojej skórze zaczynają jeżyć się włosy. Pierwszy raz w życiu poczułem się aż tak bezbronny. Bez możliwości użycia mojej zdolności, czułem się niemalże nagi. Niepewnie przemierzałem sprany, czerwony dywan, poruszając nogami niczym niewidomy, podpierający się przypadkowo znalezionym patykiem. I choć zazwyczaj przeklinałem moją moc, dopiero teraz poczułam jak dużą część mnie stanowi. Nigdy nie uczyłem się walczyć, żyjąc w przekonaniu, że umiejętność ta nie jest mi najzwyczajniej w świecie potrzebna. To był błąd. A teraz przyjdzie mi za nań zapłacić.
Kiedy wyszliśmy na dziedziniec, na którym jeszcze parę godzin temu rozmawiałem ze strażnikiem ogarnęło mnie przytłaczające uczucie niepokoju. Co się stało ze strażą, ojcem i ministrami? Choć rozglądałem się we wszystkich kierunkach, moim oczom nie ukazała się ani jedna żywa dusza.
- Gdzie jest mój ojciec? - zapytałem idącego przede mną dowódcę oddziału.
- Spokojnie - mruknął pod nosem z przygnębieniem - właśnie do niego idziemy.
Gęsty las, który ochraniał zamek przed najeźdźcami, otaczał ścieżkę mającą niecałe dwa metry szerokości. Ciche odgłosy poruszanych przez wiatr liści znacząco działały na wyobraźnie, tworząc w myślach obrazy dzikich zwierząt, zmierzających w tym samym kierunku co my. Sprawy nie ułatwiało szare od ciężkich, kłębiących się chmur, niebo.
 Zapowiadało się na poważną burzę. W takich momentach mieszkańcy wiosek krzątali się zabezpieczając swoje jedyne majątki, objawiające się w postaci hodowlanych zwierząt oraz ubogich chat, w jakich przystało im żyć. Tym razem nie słychać jednak było, żadnych głośniejszych rozkazów poszczególnych członków rodziny, nakazujących zaprowadzenie bydła w bezpieczne miejsce, czy też zgromadzenie drewna, które miałoby zostać wykorzystane jako opał, zapewniający ciepło członkom rodzin.
Brak tych dźwięków wprowadził mnie w jeszcze większy smutek. Ta dziwna cisza oznaczała bowiem, że wrogie wojska musiały przejąć kontrolę nad większością osad w okolicy. Czy mogło stanowić to symbol naszej przegranej? Już od tylu lat poddanych Ligny męczyła ta niemająca żadnego celu potyczka z Floressą. Może to czas by odpuścić... Tylko dlaczego motyl trzepiący szaleńczo skrzydłami w moim sercu, tak bardzo chciał walczyć o niepodległość tej kruchej ojczyzny?
Kiedy tylko przekroczyliśmy granice wioski, moim oczom objawił się brutalny widok martwych ciał strażników, których zadaniem była ochrona osady. Leżący bez życia ludzie wydawali się przerażeni zadaniem, jakie zostało im powierzone. Większość zapewne nie chciało nawet walczyć. To władza ich do tego zmusiła. Kazała im umierać...
Po moim policzku spłynęła samotna łza będąca jedynym świadkiem żalu spowodowanego śmiercią tylu młodych ludzi. Nie mogłem pokazać po sobie jak bardzo żałowałem decyzji podejmowanych przez mojego ojca. Czułem się za nie odpowiedzialny. W końcu gdybym urodził się kimś innym, cała ta sytuacja, nie miałaby nigdy miejsca.
- Jesteśmy na miejscu - powiedział cicho, prowadzący naszą małą grupą, zielonooki. Nie wyglądał zbyt dobrze. Po jego przezroczystej niemal skórze spływały pojedyncze stróżki potu, sygnalizujące niezbyt dobrą kondycję ich właściciela. Dlaczego król Floressy wysłał na tak ważną misję, tego niewyszkolonego dzieciaka? Chciał go ukarać? Może liczył, że chłopak po drodze zginie i nie wróci do swojej ojczyzny?
Nagle mój wzrok został przyciągnięty przez szybki ruch jednego z siedzących, pod jedną z podupadłych chat, więźniów. Nie był on aż tak wychudzony, jak otaczający go ludzie. Wręcz przeciwnie. W ich towarzystwie nawet pomimo zżerającej jego ciało choroby, wyglądał niczym przykładowy okaz zdrowia. Na pomarszczonym policzku mężczyzny została dość brutalnie wycięta koniczyna - herb Floressy. W tamtym momencie miałem zupełną pewność, że Ligna przegrała. Świadczył o tym wygląd obdartego ze swoich drogocennych szat króla, który był teraz tylko kulącym się z bólu człowiekiem. Zwyczajną istotą bez żadnej władzy i wpływów.
- Co z nami zrobicie? - zapytałem cicho, godząc się z własnym losem. Widocznie od samego początku moim przeznaczeniem była śmierć. Przez cały czas grała moją przyjaciółkę, a pod koniec miałaby zmienić się także w kochankę?
- Z tobą nic - powiedział wyprutym z emocji głosem, dowodzący grupą. 
Na dźwięk jego słów moje oczy rozszerzyły się szeroko z przerażenia.
- Nie musisz tego robić - powiedziałem szybko, podchodząc do niego. Nim jednak zrobiłem chociażby pół kroku, zostałem zatrzymany przez straż chłopaka. - Proszę, nie krzywdź mojego ojca. Nie musisz tego robić, przecież... - mówiłem gorączkowo.
- Zamknij się - warknął rozeźlony zielonooki, po czym powiedział na głos. - Powieście króla Floressy i wszystkich, którzy nie uklękną przed wojskiem ich nowego pana! - krzyknął, wchodząc na wystający z ziemi kamień, dzięki czemu stał się bardziej widoczny dla ludzi, usadzonych dalej od centrum placu.
Kiedy tylko wypowiedział te słowa, ludzie niczym jeden mąż rzucili się na ziemię, płacząc głośno i głosząc przeprosiny w moim kierunku. Nie musieli tego robić. Chcieli przeżyć. Rozumiałem to. Mimo wszystko nie mogłem pojąć pustki, towarzyszącej mi w czasie całego tego precedensu. Nie czułem żalu, złości czy smutku. Jawiąca się w moim wnętrzu pustka obezwładniła mnie na tyle, że nie byłem w stanie się ruszyć. Czy tak ludzie reagują na spotkanie ze śmiercią?
- Panie! - usłyszałem zaskoczony głos dziewczynki, spotkanej przeze mnie wciągu dzisiejszego dnia. Jak możliwe, że od tego momentu wydarzyło się aż tyle przykrych rzeczy? - Jesteś księciem?!
Obróciłem głowę, w kierunku dobiegającego mnie głosu. Na oko czternastoletnia dziewczynka, biegła w moją stronę. Jej obdarte do krwi kolana stanowiły tak brutalny znak młodego wieku poruszającej się istotki.
- Powiesić ją! - krzyknął dowódca oddziału Floressy, spoglądając ze smutkiem na biegnące w moją stronę dziecko.
- Nie możesz! Zostaw ją! To tylko niewinna dziewczynka! - wrzasnąłem, chcąc ochronić pędzącą w moją stronę małolatę przed wrogimi żołnierzami.
- Przykro mi. Muszę wykonywać rozkazy - wyszeptał zielonooki ze łzami w oczach.
Nie nadawał się na wojnę. Któż jednak byłby kiedykolwiek na nią przygotowany?






2 komentarze:

  1. 1. ARASHI KRONIKI... 1 1553
    Hejka,
    rozdział jest wspaniały, jak dobrze widzieć że  mimo wszystko troszczy się o poddanych i pomaga... jak wrogim wojskom udało się  wejść niezauważonym do pałacu, i tak myślę że może ten blondyn to książę z drugiej krainy...
    weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Basia

    OdpowiedzUsuń
  2. Hejeczka,
    wspaniale, jak dobrze widzieć że mimo wszystko troszczy się o poddanych i pomaga... jak wrogie wojska weszły do pałacu, i tak myślę że może ten blondyn to książę z drugiej krainy...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Zośka

    OdpowiedzUsuń